Słoneczna kuchnia Hiszpanii

Wpisy o jedzeniu z różnych zakątków świata to ostatnio jedne z moich ulubionych. Tworząc wpis uwielbiam wspominać jak smakowały te potrawy (ale tylko te dobre 😛 ) oraz przypominać sobie te miłe momenty, które nam wtedy towarzyszyły. Tym razem zapraszam Was do „spróbowania” kilku potraw z hiszpańskiej kuchni.

Zawsze miałam do kuchni hiszpańskiej dwa zarzuty. Po pierwsze – jest dla mnie zdecydowanie za tłusta. Być może na camino de Santiago po prostu źle trafiałam, ale prawda jest taka, że miałam „przyjemność” otrzymać naprawdę tłuste dania. Wielka miska tłustego mięsa, w jeszcze tłustszym sosie (za nic nie pamiętam jak to się nazywało). Tak bardzo wysuszone na wiór mięso, że aż się wygięło przybierając kształt miski, do której wlano sam tłuszcz. Wagon tłustych żeberek. Raz nawet z desperacji zamówiłam niezwykle hiszpańskie danie – spaghetti bolognese – bo przecież to nie może pływać w tłuszczu. Otóż moi drodzy – może. Może być zalane tłuszczem po brzegi miski, w której ten makaron podali.

Drugi zarzut to brak sałatek/surówek/warzyw do obiadu. Ja jestem do tego przyzwyczajona, że do obiadu zazwyczaj jest jakiś dodatek typu marchewka z jabłkiem, mizeria, kalafior itd. Natomiast w Hiszpanii to jest raczej rzadkością. I nawet nie wiecie z jak dziką radością wciągnęłam pomidory, które raz jeden nam zaserwowali podczas camino, w jakiejś restauracji w środku pola. Niby takie nic, a jednak bardzo urozmaica ciężkie posiłki w upalny dzień.

TAPAS

Znakiem rozpoznawczym hiszpańskiej kuchni są tapas. Są to małe przekąski/zakąski jedzone w ramach przystawki, jak również dodawane do szklanki piwa czy kieliszka wina w barze. Rolę tapas mogą pełnić oliwki, małe kanapeczki, kawałki sera, kiełbasa fuet, plastry jamón, kawałek tortilli czy patatas bravas. Nazwa wzięła się od „przykrywki”, bowiem kiedyś zakrywano szklanki z winem kawałkiem kiełbasy, który miał chronić zawartość naczynia przed natrętnymi muchami. Później z powodzeniem do tego celu używano też kawałka chleba na którym oczywiście lądowała kiełbasa, następnie też inne dodatki. I tak oto z czasem narodził się zwyczaj podjadania przekąsek sącząc wino/piwo. Dziś popularne są właśnie tapas-bary, gdzie czeka nas tak ogromny wybór tapas, że trudno wybrać od czego zacząć 🙂

(A tu nasze smętne tapas w postaci miseczki chipsów, które dorzucili do piwa)


SŁODYCZE

Jeśli chodzi o słodycze w Hiszpanii to po pierwsze są one bardzo słodkie. A po drugie – zwykle sprzedają je w ogromnych paczkach. Na zdjęciu akurat mamy zwykłe opakowania, ale wierzcie mi – zwykle paczki są naprawdę duże. Generalnie chcieliśmy trochę różnych hiszpańskich słodyczy popróbować i musieliśmy niemało krążyć między półkami, żeby wyszperać coś w normalnym rozmiarze. Nawet w pewnym momencie Hubby z lekką irytacją rzucił „No nie można zjeść jak człowiek jednego batonika, trzeba od razu wpierdzielić sześć!”. Tak, nawet batony mają pakowane po kilka… Oczywiście powyższe ciastka to nie jest nic specjalnego, ale o to nam poniekąd chodziło – przetestować zwykłe sklepowe ciastka. Dla przykładu te po lewej to takie miękkie, bardzo tłuste, biszkoptowe ciastka, po prawej zaś – kruche, twardawe, niemożliwie słodkie krążki. Te ostatnie musiałam zapijać gorzką herbatą. Jeśli szukacie naprawdę słodkich łakoci to tam takie znajdziecie.

Ocena: 4,5/6.

Hubby:

Oczywiście słodkie, oczywiście tłuściutkie – tylko akurat trochę małe opakowania jak na hiszpańskie standardy. Mi tam oba rodzaje przypadły do gustu – czasem podobne można też kupić w Polsce, np. podczas tygodnia hiszpańskiego/portugalskiego w dyskontach typu Lidl czy Biedronka, także spróbujcie sami;).

Ocena: 5/6.

Z drugiej strony zastanawialiśmy się co możemy przywieźć z Polski dla naszych przyjaciół, żeby spróbowali naszych produktów – w tym również słodyczy. Najlepiej w dodatku z naszego regionu. Ostatecznie wybór padł na kilka rodzajów Toruńskich Pierników, Krówki Kujawskie oraz Powidła Śliwkowe ze Strzelec Dolnych – słodzone oczywiście 😉 Na Krówki rzucili się przy nas i powiedzieć, że byli zachwyceni to byłoby dużym niedomówieniem 😀


Ok, tyle tytułem wstępu. Tymczasem pora na kolejny Subiektywny Przegląd Lokali. Omnomnom!

MADRYT

CASA RUA

To ten bar, o którym wspominałam przy okazji wpisu o hiszpańskich zwyczajach. Wąski bar z długą ladą i zmiętymi serwetkami na podłodze. Przygotowują niezbyt wyszukane, ale pyszne kanapki z kalmarami, kaszanką itd., które w swojskiej atmosferze można zapić cydrem z kija.

(Bocadillo de calamares)

Tym razem Casa Rua odwiedziliśmy zaraz po przyjezdzie do Madrytu. Z racji zatłoczenia baru oraz pięknej pogody zamówiliśmy dos bocadillos de calamares para llevar. Pan wziął buły, wypchał krążkami z kalmarów i… wrzucił luzem do worka foliowego. Z góry dorzucił jeszcze dwie serwetki i tak przygotowane danie „na wynos” zjedliśmy w pełnym słońcu, na ławce na Plaza Mayor, obserwując tętniący życiem plac. Już po pierwszym kęsie wiedziałam, że kanapka smakuje tak samo, jak 5 lat wcześniej 🙂

Ocena: 6/6.

Zdaniem Hubby’ego:

Niby nic specjalnego, krążki kalmarowe w panierce smażone w głębokim tłuszczu i wrzucone do bułki, ale z drugiej strony to jeden z symboli Madrytu i znowu warto zjeść choćby dla klimatu. Mi smakuje, chociaż przecież to tylko prosta kanapka. My sprzed kilku lat pamiętaliśmy bar Casa Rua położony bardzo blisko Plaza Mayor, serwujący smaczne kanapki w przyzwoitych cenach i już pierwszego dnia tegorocznego pobytu tam zawitaliśmy. Od razu wzięliśmy dwie kanapki na wynos i delektując się wieczornym upałem usiedliśmy na Plaza Mayor. Do pełni szczęścia zabrakło tylko szklaneczki cydru albo piwa.

Ocena: 5+/6.

MERCADO SAN MIGUEL

Mercado San Miguel to jeden z kilku słynnych targów w Madrycie, choć ten jest chyba najbardzoej „turystyczny”. Być może to dlatego, że mieści się w samym sercu miasta, przy Plaza Mayor. Dlatego wybierając się tu należy się liczyć z dużym tłumem i mnóstwem żebrzących ludzi, którzy w sposób nachalny podtykają kubeczki pod nos – to największy minus tego miejsca. Mimo tych niedogodności uważam, że warto tu wpaść na dobre tapas, wino, drinki czy słodkie przekąski. Oczywiście są lepsze miejsca na tapas itp. jednak warto poczuć ten klimat turystycznego targu. Ciekawie również wygląda stalowo-szklana konstrukcja Mercado 🙂 Mały tip – dopominajcie się o paragony na stoiskach, gdyż nie wszyscy dają a bez tego nie skorzystacie z toalety 🙂

(Po lewej Paella de Marisco i mojito, po prawej Arroz Negro i tinto de verano)

Mojito dobre, choć kupione na stoisku, gdzie pan nie do końca był klientem zainteresowany. Jeśli chodzi o paellę to naprawdę dobra, z dużą ilością owoców morza, choć podawana na zimno. Arroz Negro również bardzo dobre, choć faktycznie odgrzewanie jej w mikrofali trochę raziło. Czarny ryż, barwiony atramentem z kałamarnicy, jadłam po raz pierwszy i muszę przyznać, że się polubiliśmy 🙂

Ocena: 5/6.

Zdaniem Hubby’ego:

Kupiona na jednym ze stoisk. Może znowu nie szczyt wykwintności i nie najlepsza paella na świecie, bo odgrzana w mikrofali i podana w styropianowej miseczce, ale smaczna. Wystarczająco „mokra” i z odpowiednią ilością owoców morza, aromatyczna. Zjedzona na Mercado San Miguel, czyli bardzo turystycznym (ale smacznym) miejscu na tapas i popita orzeźwiającym tinto de verano. Dla mnie jest tam nawet za czysto i momentami za tłoczno, przeszkadzają też żebrzący naokoło całego obiektu (może brzmi to brutalnie, ale trzeba niestety trochę się na to uodpornić).

Ocena: 4+/6.

(Tapas w postaci różnych serów)

Jako miłośnicy serów nie mogliśmy nie spróbować różnych tapas z serem. Każdy jeden był wyśmienity, ale co tu się dziwić – w Hiszpanii mają naprawdę dobre sery. Wybraliśmy tylko kilka, żeby nie zrujnować naszego budżetu już drugiego dnia, ale naprawdę chciało się spróbować wszystkiego.

Ocena: 5/6.

Zdaniem Hubby’ego:

Będąc na Mercado nie mogliśmy też odmówić sobie wizyty na stoisku z serami gdzie można spróbować kilkunastu rodzajów podanych na krakersach lub grzankach. Sery dobrej jakości i po prostu smaczne, szczególnie dla takich serowych łakomczuchów jak my. Idealne w połączeniu z kieliszkiem wina.

Co do wina – skorzystałem też z mobilnego stoiska z winami u sympatycznego Pana.

Ocena: 5/6.

CERVECERIA 100 MONTADITOS

100 Montaditos to sieć barów, które można spotkać w wielu miejscach w Madrycie (jeden mieliśmy nawet 5 minut spacerkiem od mieszkania). Serwują tam małe kanapeczki, frytki i nachosy oraz drobne tapas (np. oliwki) a cena ich oscyluje w okolicy 1-2€. Nie jest to miejsce, w którym oszaleją Wasze kubki smakowe, ale dobre rozwiązanie na szybki głód. Na każdym stole leży menu z listą 100 kanapeczek do wyboru – ich numery oraz swoje imię podajesz obsłudze przy kasie i po niedługim czasie jesteś wywoływany po imieniu po odbiór zamówienia. Mieliśmy niemały ubaw jak męczyli się z naszymi imionami, choć z moim nie było jeszcze tak źle 🙂

(Mnie zawsze określali jako Martina, więc w sumie zgodnie z prawdą. Natomiast mój Hubby był Barterem lub… Bartecanem 😀 )

(Montaditos)

(Patatas fritas 4 salsas oraz tinto de verano)

Wybór kanapek jest ogromny a kompozycje smaków niekiedy bardzo ciekawe. Moim największym faworytem była kanapka w postaci bułki z ciemną czekoladą, nadziana kremem z białej czekolady, ale dobre były też kanapki z kozim serem i pesto, kalmarami z alioli czy czterema serami (Ibérico, brie, kozi i serek kremowy). Jedyne co mnie bardzo raziło to problem z utrzymaniem czystości. Nie chodzi mi tu wcale o te serwetki czy resztki jedzenia leżące na podłodze, ale o pozostałości jedzenia na stołach i krzesłach (czasem ciężko było usiąść, żeby nie zafundować sobie tłustej plamy na tyłku) oraz naprawdę brudne toalety (czasem dość zdemolowane), w dodatku bez papieru i/lub mydła.

Ocena: 4/6.

Zdaniem Hubby’ego:

Typowy fast food – niezdrowy, szybki, a knajpy zatłoczone i często niezbyt czyste. Sprzedają małe kanapeczki w cenie ok. 1€, oprócz tego przekąski typu frytki, chipsy, oliwki itd. Mają też napoje w dobrych cenach i różne promocje w zależności od konkretnego dnia.
Na pewno nie dla smakoszy, ale warto chociaż raz pójść dla klimatu. Kanapki też są całkiem smaczne i z pieczywa wypiekanego na miejscu, a każdy powinien wybrać coś dla siebie, bo kombinacji jest naprawdę co niemiara jak widać na zdjęciach (są nawet kanapeczki z białą czekoladą). My korzystaliśmy kilka razy, żeby coś na szybko zjeść albo tylko wypić i skorzystać z toalety. Przy okazji można mieć nieszkodliwy ubaw słysząc jak obługa próbuje wymówić Twoje polskie imię wołając po zamówienie, a jarra de sangria jest dobra na każdy upał;).

Ocena: 4/6.

LA LATERAL

Bardzo przyjemna knajpka w centrum Madrytu, serwująca dobre jedzenie. Wiem co mówie – w końcu to tu przekonałam się, że tortilla española może być naprawdę dobra i zdecydowanie nie mdła 😉

Hubby o knajpie:

Knajpka z klimatem na przyjemnym placu Santa Ana, stosunkowo blisko Puerta del Sol. Może jedynie ceny nieco zbyt wysokie w stosunku do wielkości dań, bo do jakości na pewno nie.

(Ensalada de guacamole, mozarella, tomates cherry, salsa pesto y totopos de maiz)

Przeglądając menu musiałam się trochę nagimnastykować, żeby znaleźć coś, co dogada się z moim żołądkiem. Wybór padł na coś, co było nazwane sałatką z avocado, mozarellą, pomidorkami i pesto. Ostatecznie prezentowało się to jak na zdjęciu powyżej. Naprawdę dobra przekąska, mogłabym jedynie przyczepić się pesto, które miało bardzo płynną konsystencję. Porcja raczej na drugie śniadanko niż obiad. Ale polecam 🙂

Ocena: 5/6.

(Rabo de toro con cremoso de patata)

Zdaniem Hubby’ego:

Po prostu to co widać na zdjęciu – czyli kawałek mięciutkiego mięsa (z ogona byka!) w aromatycznym sosie, do tego chyba puree z ziemniaków, pomidorek i kawałek pszennej bułki. Jak dla mnie wystarczające na pierwszy lub mały głód. W każdym razie polecam wraz ze szklaneczką zimnego piwa jako drobny lunch w upalny dzień.

Ocena: 6/6.

(Crumble de manzana y arándanos)

Na deserek poszło crumble z jabłkami i jagodami/borówkami z dodatkiem lodów śmietankowych (chyba 😀 ). Nic wybitnie oryginalnego, ale spełniło oczekiwania dobrego, słodkiego deseru.

Ocena: 5/6.

(Torrija de pan brioche a la plancha)

Zdaniem Hubby’ego:

Coś jak kawałek ciasta/bułki namoczonej w mleku, oprószonej cynamonem i podanej z bitą śmietaną. Lubię takie proste kombinacje i w ogóle lubię smak ciasta przesiąkniętego sosem/mlekiem lub czymś innym smacznym. Polecam bardzo, chociaż nie przypominało naszej bułki na mleku, która lubię nawet bardziej.

Ocena: 6/6.

Jak już wspomniałam wcześniej, spróbowaliśmy tutaj jeszcze tortillę, a także tartę de limón. I wszystko było pyszne 🙂

CHOCOLATERÍA SAN GINÉS

Słynny lokal serwujący hiszpański przysmak czyli churros con chocolate. Ze względu na swoją długoletnią historię i fakt, że czynny jest na okrągło, przyciąga masę ludzi. Myślę, że wielu z nich to turyści przychodzący z ciekawości i chęci zjedzenia najlepszych churros w Madrycie. Nie wiem czy to dlatego, że przychodzi tam mnóstwo ludzi, ale obsługa ma pewne problemy z zachowaniem czystości – łazienka wyglądała jakby spotkał ją armageddon. Co mi się natomiast bardzo podobało to stare fotografie na ścianach, przedstawiające co sławniejszych gości churrerii.

Hubby o lokalu:

Lokal bardzo z klimatem, kultowy (ściany wyklejone zdjęciami słynnych osobistości, które wsuwały tu churros), w starym stylu i uwaga – czynny podobno 24h na dobę. Widać, że obsługa nie nadąża ze sprzątaniem – toaleta i szczególnie sala na dole pozostawiały sporo do życzenia.

(Chocolate con churros)

Bardzo się cieszę z publicznego wyznania Hubby’ego, że to on był autorem szalonego pomysłu kupienia dwóch porcji (porcja to 8 churrosów i filiżanka słodkiej, gęstej czekolady). A ostrzegałam, że to za dużo, że zjem tylko pół porcji, ale nie posłuchał swojej Żony, to potem zdychaliśmy. Jak zapowiedziałam – zjadłam z trudem 4 churrosy a Hubby walczył z resztą. Churros to paluchy parzonego ciasta smażone w bardzo głębokim tłuszczu. Po usmażeniu są dość miękkie, bardzo tłuste, ale nie jakoś specjalnie słodkie – tej słodyczy dodaje tu raczej czekolada. Churrosy te były dobre, ale nie powiem, żeby jakoś wybitnie się wyróżniały, czy urywały coś z wrażenia, żeby je okrzyknąć najlepszymi w mieście.

Ocena: 5/6.

Zdaniem Hubby’ego:

Churros z gorącą czekoladą czyli klasyka, klasyki. Przesadziliśmy tylko (z winy mojego łakomstwa) z ilością tłustych churros. Szesnaście sztuk na dwie osoby to wcale niemało z gęstą, mulącą, chociaż pyszną czekoladą. Same churros też dobre – tłuste jak zwykle, ale niezbyt słodkie, nawet lekko słone w smaku, co dobrze komponowało się z czekoladą.

Ocena: 5/6.

LA COCINA DE NEPTUNO

Do tej restauracji trafiliśmy przypadkiem, z ulicy, bo głód i skwar doprowadziły nas na krańce wytrzymałości. Zwykle szukamy rekomendacji przed wyjazdem, tu zaś zajrzeliśmy z marszu i zjedliśmy naprawdę przyjemny obiad.

(Medallones de queso de cabra)

Na pierwszy głód poszły medaliony z koziego sera z malinowym (chyba) sosikiem i… sałatą z warzywami. Jak wspominałam na początku wpisu jest to nieczęsta sytuacja i w upale, przy tłustych daniach, naprawdę dałabym się za to pokroić. Z dziką przyjemnością zjadłam tą surówkę do ostatniego kawałka sałaty (choć na co dzień za nią nie szaleję). Całość smakowała naprawdę bardzo dobrze i nawet teraz chętnie bym to wsunęła jeszcze raz 🙂

Ocena: 5,5/6.

(Ensalada Romana con bacón)

Zdaniem Hubby’ego:

Sałata, sporo sałaty! W Hiszpanii wcale nie takie oczywista sprawa i była to miła odmiana. Do tego podsmażony boczek, parmezan i grzanki. Danie pewnie bardziej włoskie niż hiszpańskie, ale było to przyjemne rozpoczęcie obiadu w upalny dzień.

Ocena: 5/6.

(Calamares al estilo Andaluz muy fritos con salsa ali-oli)

Na to danie skusiłam się ze względu na kalmary, które bardzo lubię. Były podane w delikatnej, cieniutkiej panierce – coś jak z bułki tartej – z sosem ali-oli. W smaku nie było złe, trochę mdławe, choć miałam wrażenie, że niektóre kalmary są bardzo gumowate. Niestety po kilku kęsach mój żołądek dał mi znak „nie idź tą drogą”, więc nie dane mi było się w pełni nacieszyć się tym daniem.

Ocena: 4/6.

(Escalopines de ternera a oporto)

Zdaniem Hubby’ego:

Czyli po naszemu mięsko w sosie z ziemniaczkami. Może nie wygląda imponująco, ale było całkiem smaczne. Oczywiście brakowało jakiejś surówki, ale w Hiszpanii to właściwie norma. Niemniej, najadłem się uczciwie i z przyjemnością.

Ocena: 4,5/6.

(Tarta de queso con mermelada de frambuesa)

Tarta de queso czyli coś jak nasz serniczek. Przyjemnie osłodził czas po obiedzie 🙂

Ocena: 4,5/6.

(Flan de huevo)

Zdaniem Hubby’ego:

Jeden z moich ulubionych hiszpańskich deserów (moja Ukochana Żona go nie cierpi) – coś w rodzaju puddingu z jajek z sosem karmelowym. Jak dla mnie idealne zakończenie obiadu.

Ocena: 5/6.

ESPAÑA CANI

Byłam głodna, chciałam paellę. A w okolicy, w której byliśmy nie mieliśmy akurat nic sprawdzonego więc wybraliśmy na chybił trafił. Cholera aż nie chce mi się komentować.

Zdaniem Hubby’ego:

Sam lokal takie nic – usiedliśmy trochę w desperacji, bo byliśmy już bardzo głodni, ale nie było tam klimatu żadnego, a w środku sami turyści. Karta szeroka, ceny takie sobie, niedobrze to wróżyło, ale daliśmy się zwieść.

(Pimientos del Padron)

Zdaniem Hubby’ego:

Czyli po prostu smażone na oliwie zielone papryczki z solą (podobno zawsze któraś z nich jest ostra – w moich niestety tak nie było). Dobre, świeże danie na początek, chociaż nie bardzo szałowe w tym wykonaniu. Przeciętne, niemniej uprzyjemniło mi czekanie na danie główne, o którym za chwilę…

Ocena: 3/6.

(Paella de marisco pelado)

I oto nadeszła moja paella. Ona chyba nawet jakoś specjalnie ciepła nie była. Narąbane papryki, którą musiałam wygrzebywać, żeby reszty podróży nie spędzić cierpiąc z powodu alergii na paprykę właśnie. I tak patrząc po zdjęciu moglibyście stwierdzić, że nawet hojnie owocami morza sypnęli. No sypnęli. Ale co z tego jak było to po prostu niedobre. Nie o takiej paelli marzyłam przez cały wyjazd. Niestety.

Ocena: 2/6. Bo było sporo owoców morza. I dało się zjeść, choć nie ze smakiem.

(Entrecot de buey con patatas fritas)

Zdaniem Hubby’ego:

Nawet nie chce mi się opisywać. Mięsa po prostu nie dało się pogryźć, pokroiłem, pomemlałem i odstawiłem, a kelner na moje uwagi ze skruszoną miną wybąkał „przepraszam”. Ja dawno zwróciłbym klientowi pieniądze i jeszcze przygotował nowe danie. Największe rozczarowanie całego wyjazdu i najgorzej wydane pieniądze. Bez komentarza.

Ocena: 0/6.

Nawet nie wiecie jak bardzo było mi Hubby’ego żal, gdy tak memlał, memlał i z każdym kęsem coraz bardziej się wkurzał. Że też cholera zachciało mi się tej paelli…

LA ANTOÑITA

Miejsce wyglądało dość elegancko, wśród obsługi królowały kaszkiety, szelki i krata. Za ścianą butikowy hotel. Mieliśmy szczęście, bo bez bólu upolowaliśmy wolne miejsce. A o nie ponoć zwykle trudno… 🙂 Ale wcale się nie dziwię.

Hubby o knajpie:

Knajpka przy imprezowej Cava Baja, w miejscu gdzie niegdyś produkowano mydło, obecnie jest to lokal polecany z tego co wiem nawet w przewodniku Michelin. W tym samym miejscu mieści się też hotelik.

(Jabón la Antoñita)

Był to deser na zakończenie naszej podróży. Słyszeliśmy, że kiedyś w tym miejscu sprzedawano mydło, a dziś, żeby kontynuować tradycję sprzedają je dalej, tylko w trochę innej formie 🙂 Oto Jabón la Antoñita. Słysząc o mydlanym deserze nie do końca wiedziałam czego się spodziewać i naprawdę się uśmiałam, jak Pan postawił przede mną kamienny talerz ze spienionym mydłem. No sami powiedzcie, czy nie wygląda to jak prawdziwe mydło? To wygląda jak mydło, ma konsystencję mydła… A tak naprawdę to mus z białej czekolady, który pieni się pianą limonkową. Konia z rzędem temu, kto powie mi jak taką pianę uzyskać. Jak dla mnie rewelacyjny pomysł na dobry biznes w tym miejscu. I przy kolejnej wizycie w Madrycie na pewno nie odpuszczę tej mydlanej przyjemności 🙂

A nasze mydełka zapiliśmy dodatkowo mojito, które również było pyszne 🙂

Ocena: 6/6! Obłędne.

Zdaniem Hubby’ego:

Jedliśmy niestety tylko sztandarowy deser – Jabón la Antoñita, który wygląda obłędnie, a smakuje podobnie. Konsystencja rzeczywiście mydła z mydlinami, a jest to mus z białej czekolady z pianką o cytrusowym smaku. Ciekawy kontrast – na pewno do powtórzenia i miejsce i deser.

Ocena: 6/6.

MIMI’S CREPERIE

Madryt pożegnaliśmy naleśnikami. Bardzo „po hiszpańsku” 😀

(Naleśnik z nadzieniem z mascarpone, porzeczkami i pokruszonymi ciastkami)

Miałam jeden zarzut już na samym wstępie. Większość naleśników była z dodatkiem „zmielonych ciastek”, które tak przytępiały smak, że ciężko było dojeść. Mój był nadziany mascarpone i porzeczkami i posypany tymi nieszczęsnymi ciastkami. Wyskrobałam co się dało, ale wszystkiego się nie dało. Gdyby nie ciastka, to byłby naprawdę spoko naleśnik. A tak był tylko niezły.

Ocena: 4/6.

(Naleśnik z nutellą i orzechami)

Zdaniem Hubby’ego:

Na ostatni dzień na lunch zjedliśmy typowo niehiszpańskie danie, czyli naleśniki w naleśnikarni, która równie dobrze mogłaby się znajdować w każdym innym kraju. Jedyne odróżnienie to tłumy kibiców (akurat był mecz), którzy przyszli do naleśnikarni na piwo:P.
Ja jadłem po prostu na słodko z nutellą i chyba jakimiś orzechami, czyli bez fajerwerków, ale była to nawet miła odmiana.

Ocena: 4/6.

(Granizado limón)

Spróbowaliśmy też ich lemoniady i może nie była najlepszą jaką piłam, ale świetnie się spisała przy tym męczącym upale.

HELADOS PALAZZO

Ok. To ponoć najlepsze lody w Madrycie. Kolejeczka oczywiście była. Ale jak dla mnie nic specjalnego i do pięt nie dorastają naszym lodom rzemieślniczym, których wytwórnie wyrastają jak grzyby po deszczu w każdym większym mieście w Polsce. A jeszcze na dodatek pani nałożyła mi nie te smaki, które zamówiłam, ale już nawet nie chciało mi się tam wracać i wykłócać.

Ocena: 3/6.

CASA HORTENSIA

Podczas pobytu w Madrycie odwiedziliśmy jeszcze jedno, dość ukryte miejsce, serwujące potrawy kuchni asturyjskiej. Restauracja ta mieści się na 2 i 3 piętrze niepozornie wyglądającego budynku i z tego co wiemy, nie wszyscy wiedzą o jej istnieniu 🙂 Oczywiście sami też byśmy tam w ogóle nie trafili, gdyby nie fakt, że zaprowadzili nas tam nasi hiszpańscy znajomi. Knajpa pełna ludzi, gwar jak w uluTo też tam właśnie zetknęliśmy się po raz pierwszy z jedzeniem z jednego talerza „na spółę”, bowiem zamówiliśmy cztery różne potrawy i się dzieliliśmy, żeby każdy mógł wszystkiego spróbować 🙂 Mieliśmy przyjemność jeść tam Pulpo a la Gallega (czyli ośmiornica po galicyjsku, z solą morską i mieloną papryką), Huevos Rotos con Chorizo (czyli coś jak jajka sadzone z tradycyjną hiszpańską kiełbasą i frytkami), Croquetas de Cabrales (czyli takie okrągłe smażone pulpeciki z sera koziego) oraz Tabla de Quesos Asturianos (czyli po prostu deska serów z Asturii), a wszystko to w towarzystwie cydru lanego własnoręcznie z takiego śmiesznego syfonu, który tak spienia cydr, jakby był lany tradycyjnie, z wysokości. Zdjęć brak, bo po prostu na pierwszym spotkaniu po 5 latach przerwy naprawdę mieliśmy ciekawsze rzeczy do roboty niż pykanie fotek (i to mówię ja, o mamo 😀 ), a rozmowy się nie kończyły 🙂 Ale powiem Wam jedno – to był najlepszy wieczór z najlepszym żarciem w całej tej naszej podróży. A i stosunek cen do jakości naprawdę w porządku.

Ocena: 6/6! Bez dwóch zdań! 🙂 A Hubby się pod tym wszystkim podpisuje wszystkimi kończynami 🙂


TOLEDO

RESTAURANTE PALACIOS

Restauracja do której trafiliśmy z ulicy, ale zwiedzanie Toledo tak nas wyczerpało i wygłodziło, że potrzebowaliśmy jedzenia „od zaraz!” 😀 . Pan właściciel (chyba) w trochę nachalny sposób nas zachęcał do wejścia, a ponieważ nasz głód grał na jego korzyść, więc po prostu weszliśmy. Pan ogólnie miał chyba nadmiar energii bo wciąż krążył po sali między stolikami, wydawał polecenia kelnerom, a niektórych gości nawet sam doglądał. Nas na szczęście nie i mogliśmy zjeść w spokoju 😀

Hubby o lokalu:

Typowo hiszpańska knajpka gdzie przysiedliśmy w przerwie zwiedzania Toledo na małe tapas. Lubię takie miejsca – trochę miejscowych, trochę turystów i typowe dania w karcie, a takie też jedliśmy.

(Tortilla española)

Naprawdę niezła tortilla, którą zjadłam ze smakiem. Nie jest to jakieś finezyjnie danie – w skrócie ziemniory z jajami – ale wtedy nic więcej nie było mi trzeba 🙂 Nie wiem co to tam za sosik leżał obok, w obawie przed papryką się na niego nie skusiłam, ale sama tortilla była ok.

Ocena: 5/6.

Zdaniem Hubby’ego:

Czyli po prostu jajka z cebulą i ziemniakami. Klasyka klasyki i spotykana na każdym kroku – rzadka, gęsta, zimna, ciepła. Na śniadanie, obiad i kolację. Jako tapas również idealna, tutaj była całkiem przyzwoita, podana z warzywami w pomidorowym sosie i raczej dosyć zwartej konsystencji. Ja wolę wersję mniej ściętą, ale nie narzekałem.

Ocena: 5/6.

(Queso Manchego)

Sery są dobre na wszystko 🙂 A ser Manchego zawsze git. Ja go akurat zagryzałam bułą, a nie tymi suchymi paluchami ze zdjęcia. I choć wiedziałam, że to nie najlepszy Manchego jaki można kupić to i tak byłam zadowolona.

Ocena: 4,5/6.

Zdaniem Hubby’ego:

Jeden z moich ulubionych serów. W tym wypadku chyba raczej pochodzenia marketowego, ale niemniej przyjemnie było go przegryźć. Tak po prostu.

Ocena: 4/6.

(Bacalao a la riojana)

Zdaniem Hubby’ego:

Dorsz, czyli kolejny wszechobecny w Hiszpanii produkt. Tutaj podany w sosie identycznym jaki był do tortilii. Smaczne, ale tak przeciętnie, może w innym wykonaniu byłoby bardziej imponujące, bo tu przypominało naszą rybę po grecku, która nie jest dla mnie jakimś wybitnym daniem.

Ocena: 3,5/6.


Na tym kończę kolejny Subiektywny Przegląd Lokali. Jak sami widzicie, były miejsca lepsze i gorsze, dlatego warto naprawdę szukać przed wyjazdem rekomendacji, tak jak my staramy się robić. Wiadomo, że nie zawsze można pójść do sprawdzonej knajpy, bo może nie być takiej w rejonie, w którym się akurat się znajdujemy, ale jednak mały research przed podróżą może uratować przed niektórymi katastrofami 🙂

Niemniej jednak ogólnie jestem zadowolona 🙂

Martyna

2 Komentarze Dodaj własny

  1. Jak mi tęskno za hiszpańskim tapas..
    Rok temu mieszkałam 2 miesiące w Madrycie i mogłam codziennie próbować nowych smaków!

    1. O matuchno jak Ci zazdroszcze 2 miesięcy w Madrycie!!!!!!

Dodaj odpowiedź do dancewiththecamera Anuluj pisanie odpowiedzi

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.